W najnowszym numerze prestiżowego czasopisma "Journal of Archaeological Science" naukowcy opisali szczegóły przeprowadzonego w ubiegłym roku eksperymentu, który w zupełnie nowym świetle przedstawia sposób pojawienia się na Wyspie Wielkanocnej posągów moai. Publikacja odbiła się szerokim echem w świecie nauki i już zdążyła wywołać mnóstwo kontrowersji.
Posągi na Wyspie Wielkanocnej od lat stanowią przedmiot dociekań naukowców. Eksperci co rusz ujawniają kolejne tajemnice, które przez lata skrywała Wyspa Wielkanocna, ale najwięcej pytań wciąż pojawia się wokół statui moai, olbrzymich figur, które sięgają 10 metrów. Już w 1919 r. archeolodzy mieli stwierdzić, że widoczne gołym okiem posągi to tylko fragmenty rzeźb, których znaczna część ukryta jest pod ziemią, a ich rzeczywiste rozmiary są znacznie większe. Niedawno udało się przeprowadzić symulację, która pozwoliła określić, w jaki sposób obiekty umiejscowione zostały na swoim docelowym miejscu.
Na urokliwej polinezyjskiej wyspie znajduje się 887 posągów, które mają nieprzeciętne rozmiary i wagę sięgającą 75 ton. Do dziś pojawiło się wiele pytań dotyczących tego, kto jest odpowiedzialny za ich powstanie. Ale jeszcze więcej emocji budzi inna kwestia - w jaki sposób rzeźby zostały przetransportowane i umieszczone w swoim docelowym miejscu bez dostępu do najnowszych zdobyczy inżynieryjnych. Teraz naukowcy wierzą, że udało im się ostatecznie odpowiedzieć na drugie z tych pytań. W ich opinii, moai "przywędrowały" do miejsca, w którym można podziwiać je do dziś.
Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego oraz Uniwersytetu Hawajskiego przeprowadzili w ubiegłym roku niezwykły eksperyment, który miał rozwiać wątpliwości dotyczące metody, jaką wykorzystano podczas transportu gigantycznych posągów. Jednocześnie udowodnili, że do przenoszenia rzeźb z miejsca w miejsce wcale nie była konieczna wycinka drzew oraz wykorzystanie ich pni do przetoczenia obiektów, jak wcześniej sugerowano.
W ramach niezwykłego doświadczenia, o kulisach którego informowaliśmy już w ubiegłym roku, naukowcy przygotowali pięciotonową replikę jednej z rzeźb, a potem podjęli się próby jej transportu. Dzięki temu okazało się, że twórcy posągów moai byli znacznie bardziej rozgarnięci, niż dotąd sądzono. Eksperyment pokazał, że podstawy rzeźb były ukształtowane w taki sposób, by umożliwić bezproblemowe przeniesienie statui z jednego miejsca w drugie. Co ciekawe, możliwy był ich transport w pozycji pionowej.
Naukowcom udało się po prostu przesunąć rzeźbę przy użyciu lin. W czasie realizowanej symulacji, do płynnego przemieszczenia obiektu potrzebnych było 18 osób, które przeciągały posąg. W krótkim czasie udało im się uporać z zadaniem. Figura po prostu "wędrowała" - poinformował dziennik "Daily Mail".
Carl Lipo, archeolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego, zauważył, że przeprowadzony niedawno eksperyment godzi w pojawiające się wcześniej hipotezy, zgodnie z którymi ludność Wyspy Wielkanocnej zniszczyła swoje naturalne środowisko, degradując m.in. lasy i wykorzystując wycięte drzewa do transportu moai, doprowadzając w ten sposób do własnej zagłady. Publikacja na łamach najnowszego numeru "Journal of Archaeological Science", w której znalazły się nowe informacje na temat moai, zdążyła już wywołać wiele emocji wśród naukowców.
Oczywiście wciąż nie wszystkie zagadki zostały rozwiązane. Fundamentalne pytanie związane z tajemnicą Wyspy Wielkanocnej dotyczy pochodzenia kamiennych posągów moai. Jak to się stało, że na krańcu świata stanęło blisko 900 gigantycznych rzeźb? Wyniki badań opublikowane kilka lat temu przez Jeana Herve'a Daude'a - kanadyjskiego archeologa - wskazują na to, że część mieszkańców Wyspy Wielkanocnej mogli w rzeczywistości stanowić Inkowie. Sugestie takie nie są bezpodstawne. Porównując kulturę i obyczaje Inków i te panujące na Rapa Nui, można odnieść wrażenie, że pozostawały one ze sobą w bliskim związku. Zgodnie z istniejącą od kilkudziesięciu lat teorią, Inkowie mieli należeć do grupy mieszkańców określanej mianem "długouchych".
Van Tilburg z "Easter Island Statue Project" uważa, że znajdujące się na Rapa Nui rzeźby zaliczają się do najbardziej niezwykłych projektów na świecie. W 2011 r. media obiegła informacja, że na fundamentach konstrukcji badaczom udało się odnaleźć tajemnicze inskrypcje. Przed archeologami, którzy zamierzali wyjaśnić, w jaki sposób kamienne posągi przetrwały tak długo, pojawiają się wciąż dodatkowe wyzwania.
wtorek, 18 czerwca 2013
To już prawdziwa inwazja. Sytuacja będzie się pogarszać
To prawdziwa inwazja. Osoby, które zdecydowały się na odwiedzenie parku w Cambridge, w Wielkiej Brytanii nie mogły wyjść ze zdziwienia, spoglądając na znajdujące się tam drzewa, które zamieniły się w jeden wielki kokon. Widok był przerażający.
Inwazja szarańczy w Afryce Północnej, szczurów w Iranie czy cykad w Stanach Zjednoczonych - o tych wszystkich występujących w naturze anomaliach informowały w tym roku media. Czy teraz przyszła pora na gąsienice? Prawdziwe hordy tych larw zaskoczyły mieszkańców angielskiego miasta.
Ludzie, którzy odwiedzili lokalny park w pierwszej kolejności byli przekonani, że spoglądają na pajęcze sieci. Zjawisko, które obserwowali, nie było jednak sprawką stawonogów, ale gąsienic, które "zaatakowały" drzewa oraz krzewy.
"Byłem zaskoczony, kiedy zobaczyłem te wszystkie pajęczyny. To spowodowało, że park zaczął wyglądać naprawdę dziwnie" - powiedziała 23-letnia Hannah Atkin z Cambridge.
Zdaniem naukowców, do podobnych zjawisk trzeba się przyzwyczaić. Wszystko przez rosnącą populację ciem z rodziny namiotnikowatych. Nieco ponad dwucentymetrowe larwy tworzą taką powłokę ze względów ochronnych, a potem przystępują do pałaszowania liści znajdujących się na drzewach.
"Trudno ocenić, jak dużo ich jest, bo nie jest prowadzony monitoring.
Ale wydaje się, że w ciągu ostatnich kilku lat ich liczba wzrosła" - powiedział Les Hill.
Naukowcy twierdzą, że straty, które powodowane są przez taką działalność tych larw, mogą być olbrzymie. Zwierzęta te mogą prowadzić do zniszczenia drzew i krzewów.Większość z nich na szczęście regeneruje się w ciągu roku - poinformował dziennik The Daily Telegraph".
W parku w Cambridge zaatakowanych zostało szesnaście drzew wzdłuż głównej alei.
Inwazja szarańczy w Afryce Północnej, szczurów w Iranie czy cykad w Stanach Zjednoczonych - o tych wszystkich występujących w naturze anomaliach informowały w tym roku media. Czy teraz przyszła pora na gąsienice? Prawdziwe hordy tych larw zaskoczyły mieszkańców angielskiego miasta.
Ludzie, którzy odwiedzili lokalny park w pierwszej kolejności byli przekonani, że spoglądają na pajęcze sieci. Zjawisko, które obserwowali, nie było jednak sprawką stawonogów, ale gąsienic, które "zaatakowały" drzewa oraz krzewy.
"Byłem zaskoczony, kiedy zobaczyłem te wszystkie pajęczyny. To spowodowało, że park zaczął wyglądać naprawdę dziwnie" - powiedziała 23-letnia Hannah Atkin z Cambridge.
Zdaniem naukowców, do podobnych zjawisk trzeba się przyzwyczaić. Wszystko przez rosnącą populację ciem z rodziny namiotnikowatych. Nieco ponad dwucentymetrowe larwy tworzą taką powłokę ze względów ochronnych, a potem przystępują do pałaszowania liści znajdujących się na drzewach.
"Trudno ocenić, jak dużo ich jest, bo nie jest prowadzony monitoring.
Ale wydaje się, że w ciągu ostatnich kilku lat ich liczba wzrosła" - powiedział Les Hill.
Naukowcy twierdzą, że straty, które powodowane są przez taką działalność tych larw, mogą być olbrzymie. Zwierzęta te mogą prowadzić do zniszczenia drzew i krzewów.Większość z nich na szczęście regeneruje się w ciągu roku - poinformował dziennik The Daily Telegraph".
W parku w Cambridge zaatakowanych zostało szesnaście drzew wzdłuż głównej alei.
Zabójcza piana na powierzchni jeziora. W okolicy doszło do masowej śmierci ryb
Tajemnicza piana, którą odnaleziono na powierzchni jeziora Mead w Stanach Zjednoczonych, może odpowiadać za masowy pogrom ryb. Eksperci prowadzą obecnie analizy próbek, które pozwolą być może odpowiedzieć na pytanie o przyczyny kolejnego epizodu wielkiego wymierania, jak zwykło się określać podobne wypadki, do jakich dochodzi w wielu miejscach na świecie.
Naukowcy zdecydowali się na przedsięwzięcie wszelkich możliwych środków ostrożności. Niedawno na brzegu sztucznego jeziora, położonego na granicy stanów Arizona i Nevada, odnaleziono martwe zwierzęta. Niedługo potem ludzie zaczęli zgłaszać obecność tajemniczej, brązowej substancji. Pierwsze zbadane próbki, dostarczone przez osoby postronne, nie ujawniły obecności żadnych szkodliwych, toksycznych substancji. Sytuacja wydaje się jednak być na tyle poważna, że naukowcy zdecydowali się na dokonanie kolejnych pomiarów za pomocą specjalistycznej aparatury. Na jezioro wysłany zaś został statek badawczy.
Na razie władze parku wolą dmuchać na zimne, dlatego wystosowały do ludzi specjalny apel, wzywając ich do ostrożnego korzystania ze zbiornika. Przedstawiciele organizacji
odpowiedzialnej za jakość wody uspokajają natomiast, że nie ma na razie powodów do obaw. Dwie pobrane przez nich próbki nie wykazały bowiem żadnych nieprawidłowości.
"To naprawdę wielki zbiornik wodny, a to duży plus, gdy chodzi np. o dostawy wody pitnej" - powiedział Bronson Mack z Southern Nevada Water Authority, sugerując, że w podobnych okolicznościach szkodliwe substancje powinny się rozpuścić.
Z dotychczasowych ustaleń wynika, że tajemnicza piana rozciąga się na długości blisko 13 kilometrów. Bardzo łatwo dostrzec ją z perspektywy brzegu - poinformował serwis "The Huffington Post".
Spośród martwych ryb, które odnalezione zostały przy brzegu jeziora Mead, dominują karpie. Departament odpowiedzialny za dziką przyrodę w obszarze stanu Nevada rozpoczął odrębne śledztwo w sprawie masowej śmierci zwierząt.
W wodę ze zbiornika, który ma 640 kilometrów kwadratowych i pod względem pojemności jest największym zbiornikiem retencyjnym w Stanach Zjednoczonych, zaopatrywane są miejscowości w Kalifornii oraz Nevadzie. Funkcjonuje też wokół niego duży park rekreacyjny. Na jego dnie znajdują się ruiny wysiedlonego w 1938 r., a potem zalanego miasta, a także szczątki bombowca B-29, który w 1948 r. uległ tam katastrofie.
Naukowcy zdecydowali się na przedsięwzięcie wszelkich możliwych środków ostrożności. Niedawno na brzegu sztucznego jeziora, położonego na granicy stanów Arizona i Nevada, odnaleziono martwe zwierzęta. Niedługo potem ludzie zaczęli zgłaszać obecność tajemniczej, brązowej substancji. Pierwsze zbadane próbki, dostarczone przez osoby postronne, nie ujawniły obecności żadnych szkodliwych, toksycznych substancji. Sytuacja wydaje się jednak być na tyle poważna, że naukowcy zdecydowali się na dokonanie kolejnych pomiarów za pomocą specjalistycznej aparatury. Na jezioro wysłany zaś został statek badawczy.
Na razie władze parku wolą dmuchać na zimne, dlatego wystosowały do ludzi specjalny apel, wzywając ich do ostrożnego korzystania ze zbiornika. Przedstawiciele organizacji
odpowiedzialnej za jakość wody uspokajają natomiast, że nie ma na razie powodów do obaw. Dwie pobrane przez nich próbki nie wykazały bowiem żadnych nieprawidłowości.
"To naprawdę wielki zbiornik wodny, a to duży plus, gdy chodzi np. o dostawy wody pitnej" - powiedział Bronson Mack z Southern Nevada Water Authority, sugerując, że w podobnych okolicznościach szkodliwe substancje powinny się rozpuścić.
Z dotychczasowych ustaleń wynika, że tajemnicza piana rozciąga się na długości blisko 13 kilometrów. Bardzo łatwo dostrzec ją z perspektywy brzegu - poinformował serwis "The Huffington Post".
Spośród martwych ryb, które odnalezione zostały przy brzegu jeziora Mead, dominują karpie. Departament odpowiedzialny za dziką przyrodę w obszarze stanu Nevada rozpoczął odrębne śledztwo w sprawie masowej śmierci zwierząt.
W wodę ze zbiornika, który ma 640 kilometrów kwadratowych i pod względem pojemności jest największym zbiornikiem retencyjnym w Stanach Zjednoczonych, zaopatrywane są miejscowości w Kalifornii oraz Nevadzie. Funkcjonuje też wokół niego duży park rekreacyjny. Na jego dnie znajdują się ruiny wysiedlonego w 1938 r., a potem zalanego miasta, a także szczątki bombowca B-29, który w 1948 r. uległ tam katastrofie.
To się dzieje na naszych oczach. Spróbują nawiązać kontakt z obcymi
To niemożliwe, by w potężnym wszechświecie inteligentne życie kwitło tylko na Ziemi - przekonuje wielu ekspertów. Czy istnieje szansa na nawiązanie z nimi kontaktu? Dzięki inicjatywie zaprezentowanej właśnie przez grono ekspertów szanse na to znacznie wzrosły. Co więcej, każdy dostanie szansę na to, by wysłać komunikat do przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji.
Wsłuchując się w słowa naukowców, można dojść do wniosku, że nawiązanie kontaktu z przedstawicielami obcych cywilizacji stanowi jeden z priorytetów ludzkości. Niektórzy z badaczy są gorącymi orędownikami wysłania sygnału kosmitom; inni uważają, że ryzyko jest zbyt wielkie, by je podejmować. Ci pierwsi zdają się jednak dominować.
Założenia projektu zaprezentowanego właśnie przez ekspertów nie są niczym nowym. Pierwszy raz udało się je jednak wcielić w życie na taką skalę. Zgodnie z planem, od teraz każdy za drobną opłatą będzie mógł wysłać wiadomość do przedstawicieli innych cywilizacji, którzy potencjalnie znajdują się w innych rejonach wszechświata. Jak twierdzą specjaliści, znacznie lepszym rozwiązaniem może się okazać właśnie samodzielna próba wysyłania sygnałów w kosmos (METI) niż bierne ich nasłuchiwanie (SETI), jakie realizowane było do tej pory.
Aby zbliżyć się do celu, ekspertom udało się pozyskać specjalistyczną aparaturę - położoną w Kalifornii olbrzymią, 30-metrową stację naziemną Jamesburg, która w przeszłości odegrała kluczową rolę w uwiecznieniu, a potem dystrybuowaniu lądowania członków misji Apollo 11 na Księżycu. Wszystko ma się odbywać w sposób ciągły, a realizacja misji ma się rozpocząć jeszcze w tym miesiącu - poinformował serwis io9.
Pierwszym kierunkiem, w którym zostanie wysłany sygnał, jest układ Gliese 526. Zdaniem naukowców, jest to jedno z tych miejsc we wszechświecie, w którym funkcjonować może życie.
"Nasze naukowe cele to odkrycie odczuwających istot poza naszym Układem Słonecznym"- powiedział Pierre Fabre, współtwórca projektu Lone Signal, w ramach którego realizowane będą poszukiwania. "Ale bardzo ważna część tego projektu to sprawić, by ludzie spojrzeli za siebie oraz utarte schematy myślowe, kiedy będą się zastanawiali, co powiedzą przedstawicielom obcych cywilizacji. Lone Signal pozwoli tego ludziom dokonać".
Za wysłanie wiadomości przedstawicielom obcych cywilizacji, którzy potencjalnie gdzieś tam są, trzeba będzie zapłacić. Specjalne pakiety które pozwolą na nadanie wiadomości tekstowej, a także na wysłanie zdjęcia kosztują od 99 centów do 99,99 dolara.
Nie brakuje oczywiście sceptyków, którzy z przymrużeniem oka patrzą na całą inicjatywę. Są też tacy, którzy dostrzegają zagrożenie w podobnych projektach. Wśród osobistości, które uważają, że próby nawiązania łączności z obcymi są zbyt ryzykowne, znajduje się słynny astrofizyk, Stephen Hawking.
Uśmiercił przybysza z kosmosu i pokazał go całemu światu
Ten obraz zrobił duże wrażenie na wielu obserwatorach - przynajmniej na pierwszy rzut oka. Pochodzący z Chin rolnik twierdził, że udało mu się schwytać kosmitę. Informację na temat zdobyczy udokumentował opublikowaną m.in. w internecie sesją zdjęciową.
W dobie internetu podobne historie zyskują błyskawiczną popularność. Dystrybucję tego typu materiałów ułatwiają szczególnie serwisy społecznościowe. W przeszłości mieliśmy już do czynienia z wieloma podobnymi rewelacjami. W wielu wypadkach okazywały się one jedną wielką mistyfikacją.
Zdjęcie pochodzącego z Binzhou w prowincji Szantung mężczyzny, który pozuje na tle tajemniczej istoty, błyskawicznie zrobiło furorę. W tle pojawiła się też historia rolnika, który za pomocą elektrycznej pułapki na króliki schwytał przybysza z innej cywilizacji. Obcy miał wylądować w pobliżu Rzeki Żółtej, a zaradny rolnik miał go umieścić w domowej zamrażarce - poinformował serwis Guizhou Metropolis Daily. Historia kosmity schwytanego przez farmera, opatrzona intrygującymi fotografiami, szybko zaczęła żyć własnym życiem. Szczególnie dużo zamieszania wywołała wśród chińskich internautów, którzy już wcześniej często stykali się z doniesieniami na temat manifestacji Niezidentyfikowanych Obiektów Latających, które miały się ukazywać w pobliżu Rzeki Żółtej. Śledztwo przeprowadzone przez lokalnych dziennikarzy, a potem także przez policję wykazało - jak już wcześniej niektórzy się domyślali - że zarówno historia, jak i postać obcego przechowywanego w zamrażarce to jedna wielka mistyfikacja. Rzekomy kosmita wykonany był z gumy. Co ciekawe, mężczyzna wykorzystując zgiełk, jaki powstał wokół opowieści o obcym, starał się na tym wszystkim ubić interes. Za drobną opłatą pokazywał "kosmitę" zainteresowanym. Podobne próby fałszerstwa nie są niczym nowym. Szczególnie często dochodzi do nich w Rosji. Do głośnego incydentu doszło dwa lata temu, kiedy dwóch mieszkańców Irkucka zrealizowało film przedstawiający karierę. Jak się potem okazało, "kosmita" był dziełem żartownisiów, którzy wykonali go z... pieczywa.
Wielka nadzieja dla świata. On ma nam dać nieśmiertelność!
Ten projekt już od dawna wzbudza wiele emocji i przyciąga zainteresowanie mediów. Trudno się dziwić. Stoi za nim człowiek, który z dużą dozą pewności siebie przekonuje ludzi, że już niedługo zapewni im nieśmiertelność. Można by go z pewnością potraktować jako kolejnego niegroźnego wariata z wybujałą wyobraźnią, gdyby nie fakt, że Dmitrij Itskow - bo o nim mowa - jest w wielu kręgach osobą znaną i podziwianą. O końcowym sukcesie zainicjowanego przez siebie przedsięwzięcia jest zaś przekonany do tego stopnia, że nie boi się inwestować w nie kolejnych dużych środków. Itskow przedstawił właśnie kolejne szczegóły słynnego Projektu 2045, który ma dać nam życie wieczne.
O Projekcie 2045, który niedawno zaczął ewoluować w kierunku czegoś więcej niż tylko rewolucyjna inicjatywa naukowa, głośno już było kilka lat temu. Dziś coraz częściej pojawiają się głosy, że koncepcja, która wcześniej występowała też pod nazwą Rosja 2045, a ostatnio Ewolucja 2045 zaczyna przypominać coś na kształt partii politycznej, którą sam Itskow oraz jego stronnicy nazwali zresztą niedawno ugrupowaniem intelektualnego, technologicznego i duchowego przełomu.
W sobotę, 15 czerwca odbyła się w Nowym Jorku zapowiadana już wcześniej konferencja naukowa, poświęcona zagadnieniu oraz inicjatywie, której pierwsze efekty już dziś można podziwiać. Po ubiegłorocznym spotkaniu w Moskwie było to już kolejne sympozjum, podczas którego można było się zapoznać ze szczegółami projektu, jego skalą oraz dowiedzieć się, na jakim etapie znajdują się prace oraz jakie działania będą realizowane w najbliższym czasie.
Tym razem 32-letni Istskow oficjalnie zaprezentował harmonogram, który został podzielony na cztery etapy. Rosjanin zdradził, że podczas opracowywania planu zespół postawił sobie cztery cele. Osiągnięcie każdego z nich będzie oznaczało koniec kolejnego etapu. I tak, już w 2020 r. ma zostać zakończona pierwsza faza misji, jaką postawili przed sobą naukowcy. Już wtedy możliwa ma się stać zdalna kontrola ludzkiego mózgu. W 2025 r., kiedy sfinalizowany zostanie następny etap, zaistnieć ma możliwość przeniesienia centralnego narządu naszego układu nerwowego do maszyny, w której będzie podtrzymywanie życie. Jest wielce prawdopodobne, że jej funkcję będzie pełnił robot. Dekadę później naukowcy chcą zakończyć etap, w którym nie będzie już konieczne korzystanie z robota, a ludzki umysł będzie można przenieść po prostu do komputera. W 2045 r. nasza świadomość ma zyskać zaś możliwość funkcjonowania także poza obszarem układów scalonych komputera. Ludzie po śmierci będą mogli się wówczas stać hologramami.
O tym, że te wszystkie zapowiedzi nie są gołosłowne, uczestnicy konferencji mogli się dowiedzieć już w auli Lincoln Center na nowojorskim Manhattanie. Realizacja niektórych ze wspomnianych etapów już się rozpoczęła. Jeden z badaczy zaangażowanych w projekt zaprezentował zaś astroid, który stanowi przedsmak tego, z czym będziemy mieli do czynienia już w niedalekiej przyszłości. Hiroshi Ishiguro pokazał ludzkich rozmiarów robota, który reprezentował go na konferencji. Wyglądał on dokładnie tak samo jak jego twórca. Uczestnicy spotkania przyznali, że już z niewielkiej odległości trudno było rozpoznać, że jest to sztuczny twór, a nie Ishiguro - maszyna w naturalny sposób gestykulowała, poruszała wargami i powiekami. Japoński inżynier nazwał robota mianem Geminoidu. Powiedział też, że może łączyć się z nim przez internet i obserwować swoich studentów na sali wykładowej.
"Problem polega tylko na tym, że kiedy używam androidu, instytut badawczy nie chce mi zapłacić" - powiedział Ishiguro, rozbawiając tym samym publiczność.
Itskow nie ma wątpliwości, że aby osiągnąć sukces, trzeba zrobić jeszcze bardzo wiele. Mimo że koncept wydaje się już dopracowany, on zamierza za pośrednictwem swojego ruchu zaangażować w projekt jeszcze wiele organizacji, a nawet rządy poszczególnych krajów oraz Organizację Narodów Zjednoczonych. Nie ma on wątpliwości, że tylko unifikacja wszystkich sił może pomóc w odniesieniu sukcesu - poinformowała agencja Associated Press.
Co ciekawe, na konferencji, poza biznesmenami, naukowcami i wynalazcami nie zabrakło też przedstawicieli świata religii - buddystów czy przedstawicieli Kościołów wschodnich.
"Znajdujemy się na etapie, gdy technologia może wpłynąć na naszą ewolucję. Chciałbym kształtować przyszłość, poddać ją publicznej dyskusji i uniknąć jakiegokolwiek scenariusza, który mógłby doprowadzić do wyniszczenia ludzkości" - mówił Dmitrij Itskow.
Wizjonerskie założenia Itskowa, który pokazał, że nie zamierza się ograniczać jedynie do czczego gadania, na wielu zrobiły wrażenie. Do tego stopnia, że projekt swoim patronatem objął prezydent Władimir Putin. W ubiegłym roku głośno było zaś o aktorze Stevenie Seagalu, dla którego pokusa zyskania nieśmiertelności okazała się na tyle silna, że postanowił włączyć się w działania promujące ruch. W finansowanie projektu włączyło się też wielu rosyjskich miliarderów.
Pomysł Rosjanina staje się też coraz bardziej intrygujący dla wielkich światowych kapitałów i globalnych koncernów. Wyraźne jest już też zaangażowanie przedstawicieli największych na świecie prestiżowych ośrodków naukowych, w tym uczelni: Harvardu, Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley czy Instytutu Technologicznego w Massachusetts.
O Projekcie 2045, który niedawno zaczął ewoluować w kierunku czegoś więcej niż tylko rewolucyjna inicjatywa naukowa, głośno już było kilka lat temu. Dziś coraz częściej pojawiają się głosy, że koncepcja, która wcześniej występowała też pod nazwą Rosja 2045, a ostatnio Ewolucja 2045 zaczyna przypominać coś na kształt partii politycznej, którą sam Itskow oraz jego stronnicy nazwali zresztą niedawno ugrupowaniem intelektualnego, technologicznego i duchowego przełomu.
W sobotę, 15 czerwca odbyła się w Nowym Jorku zapowiadana już wcześniej konferencja naukowa, poświęcona zagadnieniu oraz inicjatywie, której pierwsze efekty już dziś można podziwiać. Po ubiegłorocznym spotkaniu w Moskwie było to już kolejne sympozjum, podczas którego można było się zapoznać ze szczegółami projektu, jego skalą oraz dowiedzieć się, na jakim etapie znajdują się prace oraz jakie działania będą realizowane w najbliższym czasie.
Tym razem 32-letni Istskow oficjalnie zaprezentował harmonogram, który został podzielony na cztery etapy. Rosjanin zdradził, że podczas opracowywania planu zespół postawił sobie cztery cele. Osiągnięcie każdego z nich będzie oznaczało koniec kolejnego etapu. I tak, już w 2020 r. ma zostać zakończona pierwsza faza misji, jaką postawili przed sobą naukowcy. Już wtedy możliwa ma się stać zdalna kontrola ludzkiego mózgu. W 2025 r., kiedy sfinalizowany zostanie następny etap, zaistnieć ma możliwość przeniesienia centralnego narządu naszego układu nerwowego do maszyny, w której będzie podtrzymywanie życie. Jest wielce prawdopodobne, że jej funkcję będzie pełnił robot. Dekadę później naukowcy chcą zakończyć etap, w którym nie będzie już konieczne korzystanie z robota, a ludzki umysł będzie można przenieść po prostu do komputera. W 2045 r. nasza świadomość ma zyskać zaś możliwość funkcjonowania także poza obszarem układów scalonych komputera. Ludzie po śmierci będą mogli się wówczas stać hologramami.
O tym, że te wszystkie zapowiedzi nie są gołosłowne, uczestnicy konferencji mogli się dowiedzieć już w auli Lincoln Center na nowojorskim Manhattanie. Realizacja niektórych ze wspomnianych etapów już się rozpoczęła. Jeden z badaczy zaangażowanych w projekt zaprezentował zaś astroid, który stanowi przedsmak tego, z czym będziemy mieli do czynienia już w niedalekiej przyszłości. Hiroshi Ishiguro pokazał ludzkich rozmiarów robota, który reprezentował go na konferencji. Wyglądał on dokładnie tak samo jak jego twórca. Uczestnicy spotkania przyznali, że już z niewielkiej odległości trudno było rozpoznać, że jest to sztuczny twór, a nie Ishiguro - maszyna w naturalny sposób gestykulowała, poruszała wargami i powiekami. Japoński inżynier nazwał robota mianem Geminoidu. Powiedział też, że może łączyć się z nim przez internet i obserwować swoich studentów na sali wykładowej.
"Problem polega tylko na tym, że kiedy używam androidu, instytut badawczy nie chce mi zapłacić" - powiedział Ishiguro, rozbawiając tym samym publiczność.
Itskow nie ma wątpliwości, że aby osiągnąć sukces, trzeba zrobić jeszcze bardzo wiele. Mimo że koncept wydaje się już dopracowany, on zamierza za pośrednictwem swojego ruchu zaangażować w projekt jeszcze wiele organizacji, a nawet rządy poszczególnych krajów oraz Organizację Narodów Zjednoczonych. Nie ma on wątpliwości, że tylko unifikacja wszystkich sił może pomóc w odniesieniu sukcesu - poinformowała agencja Associated Press.
Co ciekawe, na konferencji, poza biznesmenami, naukowcami i wynalazcami nie zabrakło też przedstawicieli świata religii - buddystów czy przedstawicieli Kościołów wschodnich.
"Znajdujemy się na etapie, gdy technologia może wpłynąć na naszą ewolucję. Chciałbym kształtować przyszłość, poddać ją publicznej dyskusji i uniknąć jakiegokolwiek scenariusza, który mógłby doprowadzić do wyniszczenia ludzkości" - mówił Dmitrij Itskow.
Wizjonerskie założenia Itskowa, który pokazał, że nie zamierza się ograniczać jedynie do czczego gadania, na wielu zrobiły wrażenie. Do tego stopnia, że projekt swoim patronatem objął prezydent Władimir Putin. W ubiegłym roku głośno było zaś o aktorze Stevenie Seagalu, dla którego pokusa zyskania nieśmiertelności okazała się na tyle silna, że postanowił włączyć się w działania promujące ruch. W finansowanie projektu włączyło się też wielu rosyjskich miliarderów.
Pomysł Rosjanina staje się też coraz bardziej intrygujący dla wielkich światowych kapitałów i globalnych koncernów. Wyraźne jest już też zaangażowanie przedstawicieli największych na świecie prestiżowych ośrodków naukowych, w tym uczelni: Harvardu, Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley czy Instytutu Technologicznego w Massachusetts.
Subskrybuj:
Posty (Atom)